sobota, 3 grudnia 2016

Góry Kaczawskie. Od świtu do zmroku

2016-11-20

Reflektory Krzysztofa Vectry odpędzały na bok mroki nocy, gdy jechałem na moją piątą z nim włóczęgę w Góry Kaczawskie. Szosa była sucha, ale gdy minęliśmy Krzeniów, Krzysztof zwalniając przed jednym z zakrętów westchnął
- Oho, zadziałał ABS.
- Dziwisz się? Jesteśmy już w górach, a tu na wygwizdowie jest zimniej - odpowiedziałem.
Krzysztof spojrzał na termometr i ja również zerknąłem w tym kierunku. Było poniżej zera.
Miejscami trawy na poboczach były pokryte szronem.
- Jest różnica w temperaturze. W Legnicy, gdy wychodziłem z domu, termometr wskazywał
cztery na plusie - powiedziałem.

Równo o wschodzie słońca dojechaliśmy do Janochowa, gdzie nieopodal drogi biegnącej do Lubiechowej Krzysztof zaparkował swój samochód.

- Płonie las i niebo, a ja muszę to sfotografować -



powiedziałem, wyjąłem aparat i wykonałem swoje pierwsze w tym dniu zdjęcie.
Poszliśmy szosą wiodącą przez las  w stronę Lubiechowej. Krzysztof przyglądał się bacznie każdej dróżce odchodzącej na  boki, często spoglądał na mapę i w pewnej chwili stwierdził, to chyba ta droga.  Droga, początkowo błotnista, odchodziła w prawo, przez krótki odcinek prowadziła przez zarośla i po przekroczeniu potoku biegła przez pola. Poszliśmy nią na spotkanie naszego dnia.
Potok Radzynka pluskał radośnie, więc chyba miłe będą nasze chwile. I takie też one były.

Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, dzionek już się wybudził.


Powietrze było rześkie, temperatura nie była zbyt wysoka.


W niższych partiach pól na oziminach srebrzyły się szrony.

Nad lasem zaczęły krążyć jakieś ptaki. Pierwszy to był chyba myszołów, ale pewności nie miałem.


Dla moich oczu, odległość była zbyt duża. Nie wziąłem długiego obiektywu, a szkoda.

Ten drugi ptak to chyba był kruk. Po jakimś czasie znad lasu dobiegło krótkie: - krrrk, krrrk.


Tak, to kruk, on się w ten sposób przedstawia.

W oddali z porannej mgły wyłonił się stożkowaty zarys góry.
- To chyba Ostrzyca Proboszczowicka - powiedziałem, ale bez przekonania.


- Nie, to nie jest Ostrzyca - powiedział Krzysztof - To jest Grodziec.
- No tak, Ostrzyca posiada nieco inny zarys swoich zboczy - pomyślałem.


Szliśmy bez pośpiechu, często przystając i przyglądając się okolicy.



Krzysztof coś sprawdzał w swoim aparacie.






Dzień jaśniał coraz bardziej.
Droga nazwana Miejską Ścieżką, Krzysztofa i mnie prowadziła po raz pierwszy.


Chyba nieopatrznie skręciliśmy w jakąś odnogę, bowiem do Lubiechowej dotarliśmy w najmniej spodziewanym miejscu. Pewnikiem na jakimś rozstaju zamiast skręcić w prawo, poszliśmy prosto.
Przez chwilę powędrowaliśmy przez wieś, a następnie ponownie wyszliśmy na pola.

Zaczęliśmy przyglądać się dwom pagórkom - które z nich to Piekarz?





-Tak czy siak, odwiedzimy oba wzgórza - powiedział Krzysztof.
Gdy szliśmy przez ugór, ja w myślach ten pagórek nazwałem Wzgórzem Dwóch Drzew.



Ale po dotarciu na wzniesienie, zmieniłem zdanie i nazwałem go Wzgórzem Trzech Drzew.
W towarzystwie gruszy i dębu rosła jeszcze brzoza, która z dalszej odległości na tle nieba była dla mnie niewidoczna. Jej sylwetka wtapiała się w koronę gruszy.



Z plecaków wyjęliśmy swój prowiant i zaczęliśmy spożywać drugie śniadanie.
- To wzgórze, to dobre miejsce na postawienie domu - powiedział Krzysztof.



Mieliśmy piękny widok na Świerki, Okolę, Łomy i Sokołowskie Wzgórza.
Również Lubiechowa była widoczna jak na dłoni.



W trakcie naszego posiłku jakaś chmurka odsłoniła słońce i całe otoczenie zajaśniało 


magicznym blaskiem. Taki efekt fotografowie nazywają złotym światłem.
Krzysztof i ja odłożyliśmy nasze kanapki i zaczęliśmy namiętnie fotografować okolicę.



To był piękny, zjawiskowy moment i trwał bardzo krótko.



Wszystko co dobre, szybko się kończy.

Jeżeli będziemy oglądać mapę okolic Lubiechowej, zauważymy pewne powiązania.
Jest miejsce nazwane Polny Młyn, płynie rzeczka Młynka i  istnieje też pagórek Piekarz.
Piekarz jest zalesionym wzgórzem. Gdy przechodziliśmy przez jego szczyt, w opadłym listowiu dostrzegłem sporo czerwonych owoców konwalii zwisających z bezlistnych łodyg. Dla nas to miejsce będzie Konwaliowym Wzgórzem.



Zeszliśmy ze wzgórza i skrajem pola poszliśmy w stronę widocznego zalesienia, gdzie po stromej skarpie zeszliśmy na brzeg sporego potoku, to była Młynka.
Zaczęliśmy szukać odpowiedniego miejsca do przeprawy przez Młynkę, gdy zauważyliśmy zwalone drzewo, którego pień łączył oba brzegi rzeczki.
- Niech najpierw przejdzie jeden z nas, a drugi będzie ewentualnie go asekurować - powiedziałem.
- Dasz radę? - zapytał troskliwie Krzysztof.
Zielony mosteczek... pomyślałem i podpierając się kijkami powoli przeszedłem na drugą stronę.
W naszych wędrówkach prowadzi mnie Krzysztof, ale są miejsca, w których ja przewodzę.

Gdy schodziłem na drugi brzeg rzeczki usłyszałem, że Krzysztof poszedł w moje ślady i przy okazji



uwiecznił mnie, gdy już byłem za zielonym mosteczkiem.
Przedarliśmy się przez zarośla lasu łęgowego i wyszliśmy na otwarte pole.



Na jednym z krzaków dzikiej róży już z daleka zobaczyliśmy dziwny przedmiot, który z tamtej


odległości nieco przypominał jakiś latawiec.
To był jeden z punktów kontrolnych dla biorących udział w biegu na orientację.


Każdy z takich punktów jest wyposażony w dziurkacz o różnym układzie ząbków, za pomocą którego biegacze  potwierdzają swoje karty uczestnictwa.

Na dzikiej róży znajdowały się jeszcze inne obiekty, ale wytworzone przez naturę.


Tę cudaczną narośl wytworzył szypszyniec różany. Wiosną samice szypszyńca składają jaja w szczytowych pąkach dzikiej róży.  Rozwijające się larwy za pośrednictwem specjalnych hormonów powodują przerost i zniekształcenia swego żywiciela. Zamiast kwiatów i liści powstają duże włochate narośla wewnątrz których egzystuje kilka larw.
- Szypszyniec, dziwna nazwa - powiedział Krzysztof.
Otóż w dawnej ludowej gwarze dzika róża była nazywana szypszyną i stąd takie miano tej galasówki.

Jeden z odcinków naszej wędrówki wypadł wzdłuż zarośli porastających miedzę.
I w tym miejscu po raz wtóry żałowałem braku długiego obiektywu.
Na gałęziach siedziało stadko ptaszków. Gdy przystanęliśmy na chwilę, one sfrunęły na pole oziminy i coś tam sobie dziobały.


Postąpiliśmy parę kroków, a one poderwały się z ziemi i usiadły na gałęziach, lecz nieco dalej.
Za chwilę zleciały ponownie na oziminę i tak na zmianę. Mieliśmy je przed sobą, raz na oziminie, a raz nieco dalej wśród gałązek.
W końcu stadko pofrunęło w sobie tylko wiadomym kierunku.
My po raz kolejny zeszliśmy z miedzy i poszliśmy wygodną polną drogą.


"Pobocza" tej drogi zdobiły ostatnie w tym roku kwiatki.



Przeszliśmy przez wyasfaltowaną drogę łączącą Sokołowiec z Lubiechową.


- Budowali ją chyba ci, którzy próbowali wyrobów z winorośli uprawianych w Sokołowcu - powiedziałem do Krzysztofa.

Na bezimiennym pagórku przystanęliśmy, piliśmy herbatę z naszych termosów i patrzyliśmy na Lubiechową, ale teraz z jej  drugiej strony.


Gdzieś tam nad Karkonoszami kłębiło się zwałowisko chmur.


Krzysztof podszedł do bardzo starej, ale obdarzonej niezwykłą wolą życia, jabłoni.




Chyba ona natchnęła go jakąś pozytywną energią, bowiem wracał niesamowicie uśmiechnięty.



Wydeptaną ścieżką wspięliśmy się na wzgórze Łomy, a gdy stanęliśmy na stromej krawędzi wyrobiska, Krzysztof z troską w głosie spytał
- Dasz radę tędy zejść, czy szukamy łagodniejszego zejścia?
Dzisiaj trochę mi dokuczało kontuzjowane przed miesiącem moje prawe kolano, a widząc me niedomagania, Krzysztof dbał o mnie wyjątkowo troskliwie.

Poprawiłem uchwyty kijków, mocniej zacisnąłem na nich dłonie i ruszyłem w ślad za Krzysztofem. Dałem radę, a mój towarzysz powiedział mi później, że jak na mój wiek, to posiadam jeszcze niezłą kondycję.
Muszę się pochwalić, mam parę wiosenek więcej od mojego przewodnika.


- Patrz Krzysztof, drzewo rośnie na skale - powiedziałem do mego przewodnika.



Pień i korzenie tego drzewka ułożyły się w dziwny kształt.  Ten splot wyglądał jakby jakaś żywa



istota w kurczowym uścisku obejmowała swymi kończynami głaz.

W górze wśród nagich drzew hulał wiatr, a tu na dole od czasu do czasu odczuwaliśmy


jego słabe. pojedyncze podmuchy.
Postanowiliśmy odsapnąć i posilić się nieco. O tej porze roku kamieniołom był szary i bury


Wiosną i latem zapewne jest tu nieco weselej.
Na jednym ze stołów leżały kamienie o ciekawej barwie i strukturze.


 Pozostawili je poszukiwacze agatów, a my wykonaliśmy im małą sesję zdjęciową.



Głazy i kamienie. Wszędzie były kamienie, pomiędzy które wiatr nawiewa glebę i na niej pojawia się roślinność.


Zastanawiałem się jaki będzie wygląd tego miejsca za kilka dziesiątków lat.



Opuściliśmy Łomy i po chwili natknęliśmy się na cudaczne drzewo.



Dziwne na pierwszy rzut oka. Wśród owoców dzikiej róży widoczne były jabłka.


Dzika róża wspięła się na jabłonkę i ozdobiła jej gałęzie swoimi niezliczonymi owocami.


Ciekawe, jak one  razem wyglądają wiosenną porą?

Nieopodal inna jabłoń rosnąca przy wiejskiej drodze obwieszona była jabłkami niczym choinka


świecidełkami. Na ziemi leżały nikomu niepotrzebne owoce. Wzięliśmy sobie po kilka sztuk



Miały bardzo twardą skórkę, ale za to posiadały piękny zapach i niesamowity smak. Dziwna rzecz, innym one nie smakowały, tylko nam?
Na drzewach, rosnących gdzieś w szczerym polu, nie ma już owoców, zostały wyjedzone przez ptaki i zwierzęta. A tu we wsi, obok szosy poniewierały się smakowite jabłka nikomu niepotrzebne.
  
Szliśmy wyasfaltowaną drogą przez Lubiechową, ale wkrótce ona się nam znudziła i postanowiliśmy, że pójdziemy na skróty. Skręciliśmy w jakąś zapuszczoną łąkę, ale za nią mieliśmy do przejścia malinowy chruśniak i wtedy przypomniał mi się początek wiersza Bolesława Leśmiana:

W malinowym chruśniaku, przed ciekawym wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny...  

Jakby tego było mało musieliśmy jeszcze pokonać płot z podwójnym rzędem drutu kolczastego i rów o stromych brzegach. Dziwne uczucie, po pokonaniu tych przeszkód przyszły mi  na myśl jakieś momenty z przeszłości. Gdzieś kiedyś usłyszałem te słowa:

Nieś mnie wietrze, nieś
płot nie płot, wieś nie wieś...

Łazipłoty, powsinogi, pędziwiatry... - te określenia pasowały do nas jak ulał.

Wykonaliśmy jeszcze jeden skrót, drogą przez pola, ale ona po jakimś czasie nagle się urwała.
Niechętnie poszliśmy ugorem w stronę szosy prowadzącej do Janochowa i nią dotarliśmy do samochodu.

____________________________________________________________

Dzień się jeszcze nie skończył, więc Krzysztof postanowił pokazać mi jeszcze jedną drogę.
Vectrę zaparkował na jej wylocie z drogi głównej, swój plecak schował do bagażnika i poszliśmy na spotkanie wieczoru.


Droga była wygodna i łagodnie pięła się pod górę.
- Ona prowadzi do Gozdna - powiedział Krzysztof

Gdy w oddali wyłonił się stożkowaty kształt, nie miałem wątpliwości.  Zza masywu Wielisławki


wychynęła Ostrzyca Proboszczowicka.

Po drugiej stronie drogi zza drzew wyłonił się Połom, a w oddali zamajaczył zarys Karkonoszy.

 Po jakimś czasie Krzysztof wypatrzył Śnieżkę.


Zachodzące słońce ozłociło swoim blaskiem otoczenie a wijąca się zakosami droga sprawiała,


że mimo zmęczenia, miałem chęć iść jeszcze dalej.
Zza zakrętu drogi naprzeciw nas wyszła młoda para. Po jednej stronie drogi on prowadził na smyczy dużego psa, a po drugiej ona prowadziła wózek dziecięcy.
- Ten pies nie gryzie, on połyka w całości - powiedziałem głośno.
- Cicho, dziecko śpi - młodzieniec mi odpowiedział.
Zawstydziłem się nieco.
Powiedziałem później do Krzysztofa tonem usprawiedliwienia
- Ten dzieciaczek na świeżym powietrzu zasnął takim snem, że strzały armatnie go nie obudzą.
 
Obejrzałem się, ale tej pary nie dostrzegłem.



Zniknęli gdzieś za zaroślami i zakrętem.

A tymczasem Krzysztof  wypatrzył blask słońca odbijający się w oknach obserwatorium


na Śnieżce. Gdy stanąłem w jego miejscu, również to spostrzegłem.

Często przystawałem i robiłem dziesiątki zdjęć. Chciałem uwiecznić każdą chwilę.

Słońce schowało się za góry, zagrały kolory,



 cos zagrało w moim wnętrzu i w tym momencie


zacząłem być niezmiernie gadatliwy. Byłem jak w amoku.


Później, gdy ten stan sobie przypomniałem, sam siebie nie poznałem.


Ciemno już było, gdy wracaliśmy.


Na Połomie zapaliły się światła Zakładów Wapienniczych.
Do samochodu dotarliśmy w mroku.

To był piękny dzień.

Jeszcze tylko mapa naszej wędrówki.





Jeszcze  tylko parę panoram z tamtego dnia:

Zachód 01

Zachód 02

Zachód 03

A co tam, niech będzie jeszcze jedna panorama:

Zachód 04

I nie może z tej włóczęgi zabraknąć niesamowitego tekstu mojego cicerone Krzysztofa




4 komentarze:

  1. Janku, byłem dzisiaj pod Wielisławką. Wróciłem, chcąc przypomnieć sobie tamtejsze dróżki, a kręciłem się po okolicy cały dzień. Kilometr od tamtej naszej dróżki, na stoku góry, jest miejsce mi bliskie, byłem tam, poznałem różne drogi prowadzące w to miejsce.
    Ładnie wyszły Ci zdjęcia jabłoni dźwigającej dziką różę. Wydaje mi się, że zdjęcia robione pod górę, na tle nieba, są trudne. Przynajmniej dla mnie takie są. Po raz kolejny przekonuję się, że matryca w moim aparacie nijak się ma tej, którą masz w swoim – o umiejętnościach fotografa nawet nie wspominając.
    Widać na Twoim zdjęciu odbicie słońca w oknie obserwatorium na Śnieżce! Popatrz, z takiej odległości, chyba z 10 km albo i więcej, a widać było odbite od szyby światło!
    Mapa z zaznaczoną trasą jest dobrym pomysłem, ja też myślałem tak robić, tylko nie wiem jak…. :(
    Janku, fajnie jest zobaczyć naszą trasę i nasz dzień oczyma drugiej osoby – towarzysza wędrówki.
    Dziękuję Ci za relację i za tamten dzień.
    Samochód ciągle w naprawie. Jeśli do soboty zostanie naprawiony, moglibyśmy wybrać się razem w góry; jeśli nie będzie zrobiony, to może w następną niedzielę wyskoczymy, 18 grudnia. Gdy tylko będę coś wiedzieć, zadzwonię lub napiszę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krzysztof, światło w fotografii czyni cuda. Nawet o tym piszesz w swoim temacie o Dudziarzu.
      Tak, Krzysztof, wykonanie zdjęcia pod górę na tle nieba nie należy do rzeczy łatwych, ale te przeszkody można pokonać.

      To odbicie słońca w oknie obserwatorium, Ty mi pokazałeś. A ja powiedziałem, że mu zrobię zdjęcie. Światło ma swoją moc i jeżeli nasze oko go widzi, to aparat, też go zauważy.

      Również moje autko zięć zabrał do naprawy i - nastała cisza...

      Usuń
  2. Cóż mogę napisać więcej? piękne! i wędrówka, i zdjęcia, i kamienie na stole, i jabłka przy drodze:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Mario. To był piękny dzień, piękny dla nas obu.

      Usuń