sobota, 16 stycznia 2016

Góry Kaczawskie. O Popielu i Sośniaku oraz o krańcu Gór Kaczawskich

2016-01-10

Dobry kwadrans przed szóstą byłem już przygotowany do drogi, więc wyszedłem na umówione spotkanie. Światła ulicznych latarń tonęły we mgle - jak ludzkie nogi w kopnym śniegu - przeleciało mi przez myśl. Chyba trochę się pospieszyłem, pomyślałem i w tej samej chwili powiedziałem do siebie:  Krzysztof to doświadczony kierowca i takie warunki nie stanowią dla niego wielkiej przeszkody. Mój głos dziwnie zabrzmiał we mgle, a gdzieś z tyłu rozległ się jakiś szmer. Obejrzałem się z zawstydzeniem, a to tylko zbłąkany pies obwąchiwał porzucony kartonik po napoju.
Gdy przechodziłem na drugą stronę parkingu, usłyszałem piknięcie mojego telefonu.
Odczytałem wiadomość od Krzysztofa  "Jestem na brzegu miasta" -  czas nadania 05:49.
Prawdę mówiłem, mój cicerone jest punktualny jak szwajcarska Omega.

Gdy wyjechaliśmy za Legnicę mgła ustąpiła, lecz niestety dopadła nas ponownie za Bolkowem.
Na lokalnej drodze między Pastewnikiem a Płoniną Krzysztof pod przydrożnym drzewem wypatrzył dogodne miejsce na  postój  swojej Vectry.  Przez chwilę siedzieliśmy w samochodzie i wtedy spostrzegłem, że mój towarzysz patrzy na mgłę, ma nietęgą minę i jest bardzo zawiedziony z powodu braku widoków. Chce wracać, czy jak?  Zaświtała mi nieśmiała myśl, a może zaproponować mu pojechanie na Kolorowe Jeziorka? One nie są daleko i do ich zwiedzania większe przestrzenie są zbędne, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Jeziorka o tej porze roku nie stanowią wielkiej atrakcji. Wysiedliśmy z samochodu, a ja wiedziony jakimś impulsem zapytałem Krzysztofa  o drzewo, pod którym stał jego samochód. No i się zaczęło. Krzysztof był w swoim żywiole. Jak z rękawa zaczął sypać szczegółami o jesionie wyniosłym.
Mgła się rozjaśniła, Krzysztof wyraźnie się ożywił i poprowadził mnie polną drogą w stronę Popiela. Ja w tym momencie przypomniałem sobie słowa piosenki Haliny Frąckowiak

Bądź gotowy dziś do drogi, drogi, którą dobrze znam,
bądź gotowy, poprowadzę cię tam.(...)

Krzysztof w swoim wpisie podał namiary początku naszej trasy, a ja pisząc ten temat wykorzystałem je do wykonania zrzutu ekranu.











To są te jesiony, o których z ożywieniem rozprawiał mój przewodnik.
Ja do nich wrócę, obiecuję Ci to Krzysztof.

Po minięciu Popiela weszliśmy na głęboko wciętą w obniżenie gruntu pomiędzy łąkami drogę. Mieliśmy wrażenie, ze idziemy miniaturowym wąwozem. Schodziliśmy coraz niżej, a mgła szła coraz wyżej i gdy dotarliśmy do Świdnika widoczność uległa znacznej poprawie.






Na rozstaju dróg Krzysztof starał się zapisać w swojej pamięci wylot drogi, którą przyszliśmy i upatrzył sobie miejsce dla ewentualnego pozostawienia samochodu w przyszłych swoich wędrówkach. Wytrawny turysta - trzeba mu to przyznać.





Weszliśmy ponownie na naszą "mini wąwozową" drogę, a wtedy dogoniła nas kawalkada samochodów terenowych. W pierwszym pojeździe zjechała na dół boczna szybka, zza niej wychynął jakiś jegomość i zwraca się do nas.
- Wy tędy nie możecie iść, bo my tu będziemy strzelać - rzucił surowym tonem
- A Wy nie możecie tu strzelać, bo my będziemy tędy iść - starałem się odpowiedzieć żartobliwie.
To byli myśliwi, którzy zamierzali w rejonie Popiela urządzić sobie polowanie. Krzysztof oznajmił im że idziemy na Sośniaka i nie będziemy sobie wchodzić w paradę.
- Tam za Popielem stoi nasz samochód, nie strzelajcie do niego - rzuciłem im na pożegnanie.
O cholewka, co sobie Krzysztof pomyślał? Jego Vectrę nazwałem naszym samochodem,

Skrajem łąki zaczęliśmy podchodzenie w kierunku szczytu Sośniaka. Mgła urządziła sobie zabawę naszym kosztem. My szliśmy wyżej, a ona psiajucha, powoli schodziła niżej.

Gdy idę pod górę i dla zaczerpnięcia głębszego oddechu muszę przystanąć na chwilkę. wtedy odwracam się i spoglądam w stronę z której przyszedłem.






Z doświadczenia wiem, ze nie trzeba przerażać się dystansem jaki pozostał nam jeszcze do przebycia, lecz należy spojrzeć na odległość, którą już pokonaliśmy. Mnie to zawsze wzmacnia i dodaje sił do dalszej wędrówki. A przy okazji mogę nasycić oczy zmieniającym się widokiem, którego nie zobaczę. gdy będę wracać inną drogą.

Scena jak w przedstawieniu teatralnym. Takiego skojarzenia doznałem, gdy przy którymś





przystanku spojrzałem za siebie. Mgła, to trzeci po słońcu i wietrze reżyser, artysta tworzący niepowtarzalne plenerowe spektakle. Ktoś mnie kiedyś zapytał, dlaczego ja chodzę oglądać kilkakrotnie niektóre miejsca skoro je już nieraz widziałem.
Te miejsca, te widoki one są te same, lecz nigdy nie będą takimi samymi.

Mgła figlarka miała z nas niezły ubaw, ale my nie przejmowaliśmy się nią wcale. Byliśmy u szczytu Sośniaka i pomimo przeciwieństw, cieszyliśmy się z przebytej dotychczas drogi. Ja coraz częściej sięgałem po aparat fotograficzny i spoglądałem w jego wizjer. Mgłę bardzo trudno się fotografuje. A gdy system nie chce ustawić ostrości, należy wybrać najbliższy krzak lub drzewo , umieścić je  w polu widzenia aparatu, zrobić cyk i po kłopocie. Najbliższy element wychodzi wyraźnie, reszta tonie we mgle i...








...i taka właśnie jest atmosfera mgły.

Na szczycie Sośniaka mieliśmy przerwę na nasze drugie w tym dniu śniadanie. Posiłek odbyliśmy wśród pięknych buków, w gęstwinie ich opadłych zeszłorocznych liści. Buki na Sośniaku?
Trochę poniżej szczytu Sośniaka znajdował się wyładowany sianem zadaszony paśnik dla zwierząt, leśnych roślinożerców. Oooo! O leśnych zwierzętach mowa. W rejonie Popiela miało się odbyć polowanie, a do nas dotychczas nie dochodziły żadne odgłosy strzałów. Chyba z powodu mgły polowanie się nie udało. Hurra, przyroda górą!

My się pokrzepiliśmy,  a mgła osłabła. I dobrze jej tak niecnocie.









Już po antrakcie, rozpoczął się następny akt przedstawienia.
Podobnie jak światło z teatralnych reflektorów, przez szczeliny w chmurach zaczęły przenikać strugi promieni słonecznych.






Nie wiedzieliśmy, w którą stronę mamy patrzeć. Wszędzie były góry, różne pasma górskie. Były  Kaczawskie, Karkonosze, Izerskie i Rudawy z wszędobylskim "Biuścikiem Bardotki". To był niesamowity widok


Mgła zniknęła całkowicie. My nie zwracaliśmy na nią uwagi, a ona obrażona poszła sobie gdzieś precz. A może myśliwi ja przepili?

Przed nami widniały zalesione stoki bezimiennych wzgórz, u stóp których bielą połyskiwały w słońcu  pnie brzóz.









Wyraźne i charakterystyczne wzgórza bezimienne? Dziwna to rzecz.

Za Pastewnikiem weszliśmy na kolejną kaczawską drogę.
Jeżeli kiedykolwiek trafię gdzieś na drogę biegnącą rozległą przestrzenią, zatrzymuję się na niej,



patrzę na nią z różnej perspektywy i porównuję: góra - dół, prawo - lewo.










Doszliśmy do wschodniej części Kotliny Marciszowskiej. Przed nami roztaczał się widok na Góry Wałbrzyskie.

















Krzysztof opowiadał o częściowo rozebranym torowisku i nieczynnej w Domanowie stacji kolejowej. Stacji, którą na starych mapach zaznaczono jako Domanów Jaworski

Miauczące - Kijeee, bijeeee -  doleciało do nas z góry, znad lasu. To był głos krążącego nad drzewami myszołowa.  Krzysztof i ja podziwialiśmy majestatycznie zataczane przez tego drapieżnika kręgi.  Ptaszysko tylko czasami  wykonywało pojedyncze machnięcia swoimi skrzydłami.  Niestety, na tę wędrówkę zabrałem tylko krótki obiektyw. Zawsze, kiedy nie wezmę teleobiektywu, dzieje się coś godnego uwiecznienia. Och, ja gapa!

Za nami, gdzieś za pagórkami, pozostała szara rzeczywistość. A my tą drogą właśnie







przyszliśmy do jednego z krańców Gór Kaczawskich. Zaplanowałem sobie powrócić do tego pięknego miejsca wiosną i latem, oraz jesienią tego roku.

Niestety, już najwyższa pora zawrócić. Będziemy szli inną drogą. Drogą równie piękną jak poprzednie.









Pomimo zmęczenia i trasy wiodącej pod górkę odczuwam jakąś trudną do wysłowienia radość.

Widoki przy podejściu pod górkę cechuje pewna wyjątkowość. Za chwilę przekonacie się o czym mówię. Na skraju pagórka widzimy grupę drzew, do której istnieje krótkie dojście.









Ale to nam się tylko tak wydaje. Po pokonaniu odległości kilkunastu kroków przekonujemy się o tym, że do istoty która nas wabiła swoimi wdziękami nie zbliżyliśmy się ani o milimetr.
Przeciwnie, ona jest na horyzoncie, gdzieś za rozległą doliną, uśmiecha się do nas zalotnie



i kusi nas ponownie swoimi wdziękami. Jak przekorna kokietka.

Po minięciu zabudowań Pastewnika po stromym ale krótkim porośniętym głogami stoku wyszliśmy na łąkę, a później przez pola i miedze doszliśmy do bezimiennego szczytu. Na nim uwieczniłem tego,













któremu starałem się dotrzymać kroku.

Od szczytu Popiela dzieliła nas dolina, dnem której biegła "mini wąwozowa" droga

Gdy stanęliśmy na szczycie Popiela na nieboskłonie, w miejscu gdzie świtem różanopalca Eos powinna prezentować swoją szafranową szatę, chmury odbijały blask ognistego rydwanu jej brata Heliosa.







A nad Pastewnikiem już zaczął zapadać  zmierzch

Z jakąś tęsknotą spojrzałem w kierunku doliny, którą rankiem wyruszaliśmy na naszą wędrówkę






Jeszcze jedno spojrzenie na zachodnią stronę, w której brat różanopalcej Eos







Helios w swoim rydwanie rozpoczął powolne zanurzanie w bezkresnym  oceanie

Przenikający odzienie lodowaty wiatr wywiał nas ze szczytu Popiela i pognał w stronę samochodu Krzysztofa.

Jaki jest Krzysztof?
Podobno, aby człowieka poznać należy zjeść z nim beczkę soli i wagon kaszy.
Jemu wspomniałem o mej słabości do unikatowych storczyków i o moim poszukiwaniu miejsc ich występowania w stanie dzikim w Górach Kaczawskich. A to stanowiło impuls do tej wędrówki. To była moja druga wyprawa z Krzysztofem w Góry Kaczawskie. I w niej czułem się tak, jakbym Krzysztofa znał od bardzo dawna.

Z ostatniej chwili. Tak mnie zarejestrował Krzysztof





a jego opis tej wyprawy znajdziesz  tutaj

Koniec, kropka

6 komentarzy:

  1. Czytanie Waszych relacji to prawdziwa przyjemność :) I te niesamowite zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu! Takich dwóch, jak nas trzech, to nie ma ani jednego...

      Usuń
  2. Janku, czy zauważyłeś, że w podobnych miejscach kierowaliśmy nasze aparaty w podobne strony? :-) Miałem poszukać w internecie nazwy tego ptaka, wykorzystując zapamiętany kształt jego skrzydeł. Więc myszołów. A drzewa, które jakby wyrastały ze stoku wzgórza blisko nas, to te ocalałe z pogromu drzewa na szczycie Cieciórek. Teraz patrzyłem na mapę, dzieliło nas od nich nieco ponad kilometr.
    Surowe widzieliśmy tamte góry, w zimny dzień bez kolorów, ale przecież piękne. Czasami myślę, jakie one są w lecie; doprawdy, nie wiem, jak zachowywałbym się, jak je odbierał z tak ogromną ilością kolorowych szczegółów. Może kiedyś będzie mi dane pojechać na kwietne łąki.
    Dziękuję za towarzystwo, Janku. Miło się wędrowało z Tobą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak z nami było, Krzysztof. Nadawaliśmy na tej samej fali. Jak na komendę. Spoglądaliśmy jednocześnie w tę samą stronę i w tym samym kierunku zwracaliśmy swoje aparaty.
      Pamiętasz? Ja wróciłem kilkanaście kroków, aby sfotografować tę grupę drzew. Góry w ten dzień odsłaniały tylko drobnostkę i wabiły zakrytą pozostałością. Podobnie czynią powabne niewiasty.
      W stronie o myszołowie należy dwukrotnie kliknąć w początek ścieżki dźwiękowej, wówczas odtworzy się jego głos.
      Ja również dziękuję Ci za wspólną wędrówkę, ja później miałem o tej wyprawie kolorowe sny.

      Usuń
    2. Dziękuję, Janku, za miłe słowa. W lutym pojedziemy na wspólne włóczenie się. Zastanów się nad trasą.
      Jeśli już piszesz o niewieścich powabach: prawda to powszechnie znana, że najpiękniejsza i najbardziej pociągająca jest ta, która nie wszystko odsłoniła.

      Usuń
    3. T ja mogę wybrać trasę? Whauu!

      Usuń