niedziela, 16 grudnia 2018

Domek i Kamienica w Górach Izerskich

2018-12-09

     Do Domku pod Orzechem w Gierczynie dotarliśmy trochę później niż zaplanowaliśmy.
Na umówione miejsce w Legnicy Krzysiek przyjechał punktualnie, ale w trasie z powodu fatalnie oznakowanego objazdu, musieliśmy nieco nadłożyć drogi.
     Nasza wyprawa, tym razem izerska, miała nieco inny przebieg niż zwykle. Na wędrówkę wyjechaliśmy w sobotnie popołudnie i o zmierzchu zameldowaliśmy się na podwórku


Domku pod Orzechem w Gierczynie. W mroku usłyszałem miły głos Ślubnego i w świetle przedsionka zobaczyłem drobną sylwetkę Ani. Niewielka sień zapełniła się ludzkim gwarem.
Gdzie czworo, tam sporo.  A Gringo też miał coś do powiedzenia. Kilka razy nazwałem go Kokim, którego poznałem  w czasie naszej poprzedniej wizyty w Domku.

     Zaproszono nas do stołu. Pamiętam smak zupy kremu, ale oprócz tiponamburu nie zapamiętałem pozostałych składników. Smakowite były nalewki, orzechowo anyżowa Ani i gruszkowo miętowa Ślubnego. Na dworze ziąb, wiatr i czasami drobny deszcz a w izbie ciepło gospodarzy i jakieś pozytywne promieniowanie idące nawet od otaczających sprzętów. Krzesła zdobiły kolorowe szlaczki. Listeczki i kwiatuszki były dziełem Ani. Jak w Zalipiu
     O matko jedyna, to już północ! Minęło prawie sześć godzin, a wydaje się że to tylko chwila.
O takiej porze rzadko udaję się na spoczynek. Najczęściej chodzę spać z kurami, a wstaję z pierwszym pianiem koguta. A teraz po biesiadnym wieczorze jaki będzie poranek?
Obudziłem się o mojej zwykłej porze i o dziwo, wiedziałem gdzie jestem. Krzysiek spał snem sprawiedliwego, a ja zapadałem w drzemkę. Gdy usłyszałem szum młynka do kawy, wyskoczyłem z łóżka.  
   
     W czasie śniadania, gdy wziąłem na język kęs jajka, jego smak przypomniał mi moje młode lata. Swoje dzieciństwo i młodość spędziłem na wsi, a wnętrze Domku sprawiło, że wspomnienia tamtych lat wróciły ze zdwojoną siłą. Wcinałem śledziki, które miały dodatek jabłka i jeszcze coś, czego nie zapamiętałem. Musieliśmy skończyć nasze pogwarki bowiem, gdzieś hen za lasami, czekała na nas Tytoniowa Ścieżka.

     Krople deszczu gnane podmuchami wiatru siekły po twarzy, ale my nie zważaliśmy na to.
Szliśmy pod górę wąską, asfaltową drogą, która zboczem Blizbora, którą poznałem na poprzedniej wędrówce w tych stronach. Razem z Krzyśkiem próbowałem rozpoznać drogę,



którą wtedy schodziliśmy ze szczytu Blizbora.
     W gęstym lesie podmuchy wiatru nie były tak uciążliwe, jak na otwartej przestrzeni, ale siąpiący deszcz  sprawił, że moja lustrzanka spoczywała w plecaku. Krzysiek miał lepiej, on robił zdjęcia smartfonem, którego mógł zaraz schować do kieszeni. Ja muszę na mojego Nikosia wymyślić jakiś schowek. Próbowałem go trzymać pod kurtką, ale tam się on ogrzewał i po wyjęciu na zewnątrz jego obiektyw ulegał zaparowaniu, co uniemożliwiało wykonanie zdjęć.
      I tak się też stało, gdy doszliśmy do Pięciu Dróg. Mój Nikoś nie był w stanie wykonać żadnej fotki, toteż schowałem go do plecaka, aby tam "doszedł do siebie".
Pięć Dróg, Tytoniowa Ścieżka, Cztery Drogi, Modrzewiowa Droga... Takie nazwy Krzyśka i mnie


bardzo intrygują i ulegamy pokusie poznania miejsc noszących tajemnicze miana.
Ech dusze niepoprawnych romantyków...

Tytoniowa Ścieżka, to nie ścieżka, a droga ciągnąca się przez trzy kilometry w gęstym lesie.


     Ania w swoich Kobiecych rozmówkach przy herbacie zamieszcza relacje o wojażach, które uskutecznia po Górach Izerskich. Krzyśka zaintrygowały opisy dróg, a języczkiem u wagi na podjęcie decyzji o zobaczeniu niektórych miejsc, był październikowy wpis Ani o szczytach widokowych. Krzysiek na tę wyprawę nie musiał mnie namawiać.
     I teraz idziemy Tytoniową Ścieżką, którą Ania nazwała legendarną drogą. W osiemnastym wieku tędy prowadził szlak przemytniczy wyrobów tytoniowych, a w czasach bardziej współczesnych kręcono tutaj końcowe sceny Wiedźmina.



Gdy pokonywaliśmy wiatrołomy zastanawialiśmy się, w jaki sposób Ania radziła sobie z przejechaniem tej drogi na rowerze. Skąd tak drobna osoba czerpie tyle energii? Tajemnica chyba tkwi w jej kuchni. Ciekawe co mi ona i jej Ślubny przemycili w jedzeniu? Pomimo krótkiego snu, zbytnio nie odczuwałem zmęczenia przebytą trasą.
A droga, wbrew pozorom, do łatwych się nie zaliczała.





Krzysiek swoje kijki uzbroił w pewien wynalazek, który miał chronić jego dłonie przed


zmoczeniem przez deszcz. Ustrojstwo przed przemoczeniem chroniło, ale zmoczone i chłodzone


wiatrem wyziębiało Krzyśka ręce. Wynalazek wymaga jeszcze pewnego udoskonalenia.

Przy drodze spotykaliśmy zwalone przez wiatr ambony myśliwskie. Niektóre z nich były


poważnie uszkodzone, co nas niezmiernie radowało. Tutaj warstwa gleby nie jest głęboka
i myśliwskie czatownie nie mogą być trwale związane z podłożem. Jedną widzieliśmy stojącą luźno na płaskich kawałkach głazów. Mocniejszy podmuch wiatru je przewraca i częstokroć ulegają one uszkodzeniu.

Niestety, płytka warstwa gleby sprawia to, że drzewa nie mogą głęboko ukorzenić się.



I dlatego one, ku naszej rozpaczy, często kończą marnie. Bardzo nas smuci taki widok.

Ale w czasie naszej wędrówki były akcenty, które radowały nasze oczy.


Młode buczki bardzo długo utrzymują swoje liście. Czerwony kolor tworzy ładny kontrast dla zielonych świerków. A jeżeli na dokładkę, gdzieś zawieruszy się delikatna postać brzozy,
wtedy nasza radość jest zdwojona.
Gdy spotkamy kilka buczków, Krzysiek i ja wspominamy Czterech Pancernych...
Droga wedle trzech buczków...
Halo, tu Brzoza, tu Brzoza...
Znaczy tak: ścieżka wedle trzech buczków co stoją nad przesieką, a tam dalej leszczyna. Jak iść prosto, to będzie jedna polanka, potem druga i trzecia, ale trzecia z błotem, lewą stroną trzeba obejść i zaraz góreczka niewielka, na niej jeżyny. Za tą górką to już nie da rady przez las, bo tam się kończy i takie krzaczki, jałowce rosną na piachu. Stamtąd jak popatrzeć to widać Choiniak, ten co to Ewinowem nazywają i trzy chałupy w rzędzie ponad drogą. To tam.
Ech, nieodżałowani aktorzy...
Gdzie tamte czasy, gdzie tamten świat?

W pewnym momencie wiatr ucichł i deszcz przestał padać. Szliśmy teraz utwardzoną drogą.


Twardą nawierzchnią doszliśmy do leśnej szosy, a chwilę później pojawiły się Cztery Drogi.


I w tym miejscu zdałem się na Krzyśka. On miał moją mapę, na podstawie której wczoraj Ania objaśniała mu drogę, a swoje okulary miałem w bagażu pozostawionym w Domku.


Kawałek drogi poszliśmy pod górkę w kierunku poręby, ale polanka, od której odchodziła droga na szczyt Kamienicy była nieco niżej więc zawróciliśmy.
Krzysiek dobrze wybrał drogę, szliśmy coraz wyżej i wyżej. Wiatr się wzmógł, znów zaczął padać deszcz, który wkrótce zamienił się w mokry śnieg.


Musieliśmy iść uważnie, wilgotne kamienie i zalegające gałęzie były zdradliwe dla naszych



kroków. Zdawało się, że ścieżka sięga nieba i gdy mozolnie piąłem się pod górę,
gdzieś nad sobą usłyszałem radosny okrzyk Krzyśka
- Kaczawy widzę, moje Góry Kaczawskie widzę!
Spojrzałem w jego kierunku. Krzysiek przygotowywał swój sprzęt do fotografowania.



Wkrótce i ja byłem na wypłaszczonym szczycie Kamienicy. Wiatr hulał tu w najlepsze.
Kiedyś stałem na dachu wieżowca w Legnicy, budynku mającego jedenaście kondygnacji.
I teraz miałem wrażenie, ze znajduję się w podobnym miejscu.
Ktoś, w przeszłości, trafnie nazwał tę górę Kamienicą.


Słońce przez lukę w chmurach, rozjaśniło część horyzontu i wtedy zobaczyłem charakterystyczny kształt Ostrzycy. Kto ją na zdjęciu rozpozna, łapka w górę!

Stara poręba porastająca młodnikiem na płaskim szczycie kamienicy bardzo się nam spodobała.


Wiatr robił swoje, a my swoje. Pomimo siąpiącego deszczu bawiliśmy się w najlepsze.
Płaski szczyt Kamienicy jest starą porębą zarastającą młodnikiem. Pełno na niej wybrzuszeń
i zagłębień wypełnionych gdzieniegdzie wodą. Nie będąc pewni gruntu chodziliśmy po niej ostrożnie stawiając kroki, ale spodobało się nam to miejsce. Ono było urocze.
Chciałbym tu jeszcze wrócić. Kto wie, może latem?




























Z żalem opuściliśmy to miejsce, czekała nas droga powrotna.



Wbrew pozorom, zejście ze szczytu nie jest łatwiejsze od wejścia nań. Należy uważnie patrzeć pod nogi. Śliskie kamienie i zalegające gałęzie mogą być przyczyną upadku z nieprzyjemnymi
dla ciała konsekwencjami. Do asfaltowej drogi doszliśmy bez przygód.



__________________________________ 

W drodze powrotnej jeszcze raz spojrzeliśmy na Tytoniową Ścieżkę. Krzysiek starał się zapamiętać układ skrzyżowania. Miał jakieś plany na zaś?


Teraz mieliśmy z górki.






Asfaltową drogą, jak później wyczytałem na mapie, do Modrzewiowej Drogi przeszliśmy nieco ponad dwa kilometry. Podobne rozwidlenie dróg spotkałem kiedyś na Stogu Izerskim.


Na Modrzewiowej Drodze zrobiliśmy sobie ostatnią przerwę w naszej wędrówce. Wtedy wypiłem resztę owocowej herbaty, którą rano do mojego termosu wlała mi Ania. Napój był smakowity.


________________________ 

Gdy pomiędzy drzewami ukazały się pierwsze zabudowania Gierczyna, Krzysiek postanowił wejść w drogę idącą przez las. On ten teren znał lepiej niż ja. To był jego już czwarty pobyt w Gierczynie, a mój zaledwie drugi. W poprzedniej wędrówce nie brałem udziału. Wtedy dopadło mnie poważnie przeziębienie. Wówczas byłem rozgorączkowany, zakatarzony  i niepocieszony.


Po chwili, na zboczu Kufla ukazała się zagroda Domku pod Orzechem.






















Gospodarze Domku ugościli nas śląskim obiadem. Były szare kluski i modra kapusta.
Same pychotki.
     Opowieściom nie było końca i z żalem musieliśmy się zbierać do wyjazdu.
Ania przygotowała karmę dla swoich kózek. Razem z nią poszliśmy je odwiedzić.
One są śliczne. Do koziarni nie brałem aparatu, gdyż nie chciałem błyskać im po oczach.
Aaa, piliśmy jeszcze pyszną, o niezwykłym aromacie herbatę, której głównym składnikiem  jest czarny bez i coś jeszcze, czego nie zapamiętałem.
Z zapamiętaniem wszystkich składników jest jak z tekstem piosenki.
Pamiętamy pierwszą zwrotkę, a później jest gorzej.
Od gospodarzy domku dostaliśmy w prezencie próbkę ich wyrobów.



Chutney, orzechówkę i pyszny wyrób, którego składniki są niespodzianką. I to jest cudowne!
Aaa… Orzechówka została wykończona. Obawiałem, że za bardzo przejdzie szkłem!
Oooo,  jeszcze otrzymaliśmy mydełko glicerynowe własnej produkcji Ani!

Gospodarzom Domku pod Orzechem w Gierczynie serdecznie dziękuję za miłe chwile.
Życie składa się z chwil. Podarowanie komuś chwili przyjemności, chwili niezapomnianej
to piękna sprawa.


_______________________

Często zastanawiam się nad rodowodem nazw miejscowości. Może się mylę, ale Gierczyn kojarzy mi się z imieniem Gertruda, w zdrobnieniu Giercia (tak wołano na moją byłą sąsiadkę).

Gierczyn - Domek pod Orzechem




________________________

Trasa naszej wędrówki: Domek pod Orzechem, Lasek  (Fersztel), leśną drogą zboczem Blizbora do Pięciu Dróg, Tytoniową Ścieżką do Czterech Dróg, wejście na szczyt Kamienicy, powrót do Czterech Dróg, leśną drogą do skrzyżowania z Modrzewiową Drogą, nią dojście do zbocza Blizbora i powrót do Domku pod Orzechem.




Trasa do szczytu Kamienicy oznaczona jest czerwonymi stópkami, powrót zielonymi.
(W domu, na mapie wyliczyłem, że w nogach mieliśmy ponad trzynaście kilometrów)

Szersze widoki z Kamienicy można zobaczyć tutaj

Dopisek

Należy jeszcze  sprawdzić jak opisał te chwile Krzysiek
i jak nas obu odebrała Ania



*    *    *    *


11 komentarzy:

  1. A Krzysztof pisał, że paliliście skręty miętowe:-)
    Bardzo ładnie Ania mieszka, wśród górek, bo poniżej już chyba płasko.
    Dobrze, że sporo drogi przebiegało asfaltem, przy tym deszczo-śniegu utonęlibyście chyba w błocie po kolana; ładne nazwy poszczególnych dróg, nawet rozstaje mają swoją nazwę; orzechówka dobra na kłopoty żołądkowe; spodobało mi się na płaskim szczycie Kamienicy, wśród poduch borówczysk, pewnie tam Ania je zbiera; ciekawe, dlaczego szlak turystyczny omija Kamienicę, z wygody, bo idzie drogą? pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, Mario, ja nieodmiennie zadaję sobie pytanie, dlaczego nie ma szlaku na Kamienicę i sądzę, że powodem są pieniądze. Gdzieś czytałam, ze PTTK ma coraz większe trudności z utrzymaniem szlaków, dlatego prowadzi je po drogach należących do lasów państwowych. Tak ostatnio stało się z żółtym szlakiem z Rozdroża Izerskiego do Przecznicy, o czym chyba jesienią pisałam na blogu.

      Usuń
    2. Mario, trzeba pobyć trochę Krzyśkiem aby poznać jego porównania. W tym wypadku "skręt" oznaczał pewien płynny wyrób, który nam niezwykle smakował.

      Usuń
  2. Jasiu, jakże się cieszę, że wyjechaliście zadowoleni! A przy paskudenj pogodzie, któa towrzyszyła Waszej wędrówce aż dziw, że tyle zobaczyliście z Kamienicy. No i byłam pewna, że wam się ten szczyt spodoba, podobnie jak wcześniej mnie i mojej siostrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, pogoda nas nie rozpieszczała, ale mieliśmy dodatkową satysfakcję z jej pokonania.

      Usuń
    2. Właśnie, Aniu. Tam z widzialnością było trochę dziwnie. Właściwie trochę mglisto, niewyraźnie jak to przy deszczu, ale widziałem Wilkołaka, górę odległą o dobre 40 kilometrów! Dla znawcy okolicy, dla Ciebie na przykład, widok pokazuje mnóstwo miejsc, wiosek i miasteczek, których ja nie zauważę.

      Usuń
  3. Janku, jestem niedysponowany. Oczy mi łzawią i w ogóle jestem do niczego, komentarz napiszę więc jutro. Przepraszam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kuruj się, Krzysiek. Do jutra.

      Usuń
    2. Zamieściłeś nazwy skrzyżowań, ja nie byłem pewny dobrego ich zapamiętania, a na mojej mapie nie są podane.
      Wiesz, ja też pomyślałem o przejściu nalewki smakiem szkła i żeby uchronić ten dobry trunek przed zepsuciem, wysmakowałem go szybciutko. Bo musisz wiedzieć, że ja nie piję. Wcale a wcale. Ja smakuję. Szczerze powiedziawszy wysmakowałem już prawie wszystkie specjały podarowane przez Anię.
      Oj, ja zważałem na krople siekące deszczu, bo gdy osiądzie ich trochę na okularach, mało widzę :-)
      Ochraniacze na dłonie wymagają wszycia w środku pętelki na palec, żeby się nie zsuwały, ale marznięcie dłoni jest tylko moją winą, ponieważ nie zabrałem drugiej pary nieprzemakalnych rękawic, a są bardziej odporne. Teraz mam już je w plecaku.
      Janku, czasami się zastanawiam nad powodami pójścia na łazęgę w deszczowy dzień i nie bardzo mogę podać jakiś jeden decydujący powód. Któregoś dla przyszło mi do głowy, że zostanie w domu w taki dzień jest jego wzgardzeniem, a przecież i on jest naszym dniem, nie tylko ten śliczny, słoneczny. A może chytrość? To nienasycenie wędrowaniem? Zawsze mam świadomość żałowania dnia, gdybym zdecydował się nie jechać w góry z powodu brzydkiej pogody, i nigdy się nie zdarzyło żałować wyjazdu.

      PS
      Leżę w łóżku, ale już jako tako widzę, łzawienie mi nie przeszkadza.

      Usuń
    3. Pomimo siąpiącego deszczu, ten dzień był dobrym dniem. Peleryn nie zakładaliśmy, więc nie było najgorzej.
      Gdy po powrocie zdejmowaliśmy ochraniacze z nóg, przechodzień powiedział
      - W taka pogodę wybraliście się na wędrówkę? Wy to musicie kochać góry.
      Wiesz jaki byłem zadowolony z tej pochwały?
      Pamiętasz deszczowe dni, jeden w Rudawach Janowickich, a drugi w Górach Kaczawskich? Też cieszyliśmy się z tych chwil.

      Usuń
  4. Cudowne zdjęcia i wyczerpujące opisy naszych pięknych terenów :) A do Domku Pod Orzechem musimy i my kiedyś zajrzeć - sielskie klimaty :)

    OdpowiedzUsuń