czwartek, 7 grudnia 2017

Rudawy Janowickie. Sokoliki - Biuścik Sudetów



      Na półeczce, za monitorem mojego komputera, w trzech słupkach leżą płyty CD z różnymi poradnikami na tematy fotograficzne. Przed kilkunastoma dniami szukałem jakiejś płyty i gdy wyjmowałem środkowy stos,  zza niego wypadł pendrajw.
- Oooo, znalazł się mój  "pędrak", którego szukam już pół roku - ucieszyłem się na widok maleńkiej kosteczki.  Na niej miałem zapisane zdjęcia z mojej niezamierzonej wyprawy w Rudawy Janowickie. Ale po kolei.

_______________________________________
 

Była niedziela 2017-04-09

     Zadzwonił do mnie Jurek, który bez wstępu, zapytał
- Jasiu, może pojedziemy gdzieś w Góry Kaczawskie?
- A konkretnie, w jakie miejsce? - odpowiedziałem pytaniem.
- No nie wiem, Ty wybierz, tyle mi opowiadałeś o wędrówkach ze swoim kolegą.
- Zgoda, przyjeżdżaj - odpowiedziałem i już po trzech kwadransach byłem gotowy do drogi.

    Po drodze powiedziałem Jurkowi, że mam zamiar pokazać mu okolice Babińca i Chrośnickich Kop. Gdy minęliśmy Złotoryję, Jurek powiedział
- Może tam jest fajnie, ale my pojedziemy na Sokoliki.
Ja wolałem pojechać w jakieś ustronne, mniej znane tereny, a Jurek miał chęć udać się w miejsca wydeptane i gwarne. Byłem trochę rozgoryczony tym wyborem, ale o gustach się nie dyskutuje.

Sokoliki to, Krzyżna Góra i Sokolik, dwie bliźniacze góry w Rudawach Janowickich.


Miłośnicy gór, te szczyty nazywają Biuścikiem Bardotki albo Biuścikiem Sudetów.
Mnie osobiście przypadło do gustu to drugie miano. De gustibus non disputandum est.

    Gdy dotarliśmy do punktu widokowego na Husyckich Skałach, moje rozczarowanie gdzieś się ulotniło. Każde góry mają jakiś niepowtarzalny urok.


Niebo nieco pojaśniało i wydawało się, że za chwilę zza chmur wyjrzy słońce.

Z Husyckich skał można spojrzeć na południowe zbocze Sokolika.


Wschodni stok góry ozdabiają dwa filary skalne, które nazwano również Sokolikami.


Sokolik Większy zwieńcza platforma widokowa do której prowadzą żeliwne schodki. Sokolik Mniejszy dostępny jest jedynie wspinaczom skałkowym.

Gdy schodziliśmy z Husyckich Skał niebo zaczęło się ponownie zasnuwać chmurami

Kwiecień  - plecień, bo przeplata,
trochę zimy, trochę lata,
pół wiosenny, pół zimowy,
nie każdemu bywa zdrowy,
to zaświeci błyskawicą,
to zasypie twarz śnieżycą.

Czerwonym szlakiem poszliśmy w stronę Sokolika.


Nie minęło pół godziny marszu, gdy staliśmy u podnóża  masywu skalnego Sokolik Większy.


Po kamiennych a następnie żeliwnych stopniach można wejść na platformę widokową, z której widoczne są Góry Izerskie, Góry Kaczawskie, Rudawy Janowickie i Karkonosze.

Warunki do fotografowania w tym czasie nie były najlepsze, lekkie zamglenie zamazywało kontury krajobrazu a dal została pozbawiona kolorów.


Ucieszyłem się niezmiernie, gdy rozpoznałem Janowickie Garby.


Tak niedawno, bo zaledwie przed miesiącem, z Krzyśkiem łaziliśmy po tym grzbiecie.


Za Krzyżną Górą widniały zabudowania Karpnik, a na horyzoncie w mgielnej poświacie majaczył zarys Karkonoszy z charakterystycznym konturem Śnieżki.

Stok Krzyżnej Góry ozdobiony jest Jastrzębią Turnią, którą chętnie odwiedzają skałkowcy.


Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że po jakimś czasie stanę u jej podnóża.


Z naszego kierunku widzenia zarys Turni przypominał ptaka podrywającego się do lotu.

Nie bacząc na kiepskie oświetlenie, dokonałem nieśmiałe próby wykonania niewielkich panoram.


Zeszliśmy z Sokolika i gdy minęliśmy Przełączkę, czarnym szlakiem poszliśmy zdobywać Krzyżną Górę. Pod jej szczytem zatrzymaliśmy się na małe odsapnięcie.


Gdy piliśmy herbatę, obok nas przeszło kilkoro młodzieńców, z których żaden nie zwrócił uwagi
na umieszczone tablice informacyjne. Tylko jeden rzucił pogardliwe spojrzenie w ich kierunku,
wzruszył ramionami i podążył za swoimi kolegami.


Przed wejściem na szczyt zboczyliśmy nieco ze szlaku, aby spojrzeć na pozostałości ruin


Zamku Sokolec.
O tym zamku nie wiemy wiele. Wiadomo tylko, że w XIV podczas powstania husyckiego w 1432 właściciele zameczku przyłączyli się do husytów i korzystając z wojennej zawieruchy zajęli się grabieżą i rozbojem. Przełomowa dla dalszych losów budowli okazała się noc z 11 na 12 sierpnia 1434, podczas której gospodarz zdradziecko zaprzedał zaproszonych do Sokolca przywódców powstania. Wybuchły walki, w wyniku których zamek spłonął, a husyci uciekli.

Ponownie weszliśmy na szlak i po wykutych w skale stopniach zaczęliśmy się mozolne


podejście na szczyt Krzyżnej Góry. Na jej szczycie, z polecenia księżnej Marii Anny Amali,
w roku 1830 został postawiony żeliwny krzyż.


Z platformy obok krzyża roztacza się widok na Karpniki, Rudawy Janowickie i Karkonosze oraz część Gór Kaczawskich. Przy dobrej widoczności można dostrzec również Góry Izerskie.


Gdy już nasyciliśmy się widokami rozpoczęliśmy powrót i ponownie w tym dniu musieliśmy przejść obok Husyckich Skał.


Nazwa skał odnosi się do wydarzeń związanych z ucieczką husytów w 1434 r z Zamku Sokolec na Krzyżnej Górze. Według legendy uciekinierzy zmylili drogę i spadli ze skałki, ponosząc śmierć.

O ironio losu, gdy dotarliśmy do Szwajcarki słońce wesoło oświetlało okolicę


Słoneczko mogło wyjść zza chmur dużo wcześniej, gdy byliśmy na szczytach, a wtedy moje zdjęcia na pewno inaczej by wyszły. Mogłem tylko wzdychać.

 

Posłowie

    Była druga dekada maja, gdy Mikołaj - mój najmłodszy wnuk, pokazując na wystający element z mojego komputera zapytał.
- Dziadzia, a co to jest?
- To pendrajw -   odpowiedziałem.
- Pendjaj? A co jobi pendjaj?
- W nim, podobnie jak w pudełku, można przechowywać zdjęcia.
- Tam są zdjęcia? Ja chcę zobaczyć - Mikuś złapał za kostkę i odłączył ją od komputera.
Musiałem mu, zrozumiale dla niego, cierpliwie tłumaczyć zasadę działania tego urządzenia.
A dzieciak jest w wieku zadawania tysiąca pytań i tak szybko nie daje za wygraną.
Pendrajw odłożyłem na stosik z płytami CD i poszedłem do kuchni zrobić coś do picia dla nas.


Wydawało mi się wówczas, że pendrajw będzie poza zasięgiem malca, ale gdy ze szklankami wróciłem do pokoiku, zastanowiła mnie jego nietęga minka i zapomniałem o kosteczce.
Teraz po odnalezieniu mojej zguby przypuszczam, że wtedy mój wnuczek wiedziony dziecięcą ciekawością zapewne położył się na biurku i chcąc sięgnąć po kosteczkę, niechcący zrzucił ją za stos płyt.
Dzisiaj Mikuś jest już bardziej dojrzały, częściej przyznaje się do swoich błędów i prosi o pomoc.

A ja teraz pędzę do sporządzenia opisu zimowej wędrówki po stokach  Krzyżnej Góry i Sokolika, gdzie wspólnie z Krzyśkiem szukaliśmy nowych wrażeń.


*      *      *      *
 

wtorek, 28 listopada 2017

Słup, Zamczysko i Szwedzkie Skały w Karkonoszach

2017-11-18

    Zegar wskazywał kwadrans po czwartej, do umówionego spotkania brakowało jeszcze pół godziny, gdy kolejny raz spojrzałem na mój ekwipunek. Wszystko było przygotowane do wyjazdu w góry. Jeszcze tylko kilka łyków kawy i będę mógł wzuwać buty.
Sygnał komórki sprawił, że odstawiłem kubek i zerknąłem na wyświetlacz. To Krzysiek powiadamiał mnie, że dojeżdża do Legnicy.  Mój towarzysz zjawiał się przed umówionym czasem, więc ja musiałem zostawić kawę i przyspieszyć moje wyjście.
Nie lubię chwil, gdy na mnie ktoś czeka.

    Gdy zjeżdżaliśmy z Kapeli,  w Krzyśka samochodzie odezwało się podwójne:
- Whhhaauuu!!! - a później nastała cisza.
Krzysiek zatrzymał swoją Vectrę i dłuższą chwilę gapiliśmy się na światła Jeleniej Góry.
Moja lustrzanka spoczywała w plecaku na tylnym siedzeniu, a ja nie mogłem do niej sięgnąć.
- Musimy ruszać, za nami jadą pojazdy - ze smutkiem w głosie powiedział Krzysiek.

    W domu pogrzebałem w internecie i znalazłem ujęcie przypominające nasze oczarowanie, a które jak się domyślam, zostało wykonane ze stoków Góry Szybowcowej:




Zdjęcie pochodzi ze strony:  Beltek

___________________

   Grubo przed świtem zatrzymaliśmy się na Drodze Sudeckiej. Krzysiek pił swoją kawę, a ja mozolnie zakładałem stuptuty.  Gdy się rozwidniło, poszliśmy pod górę Drogą Sudecką, z której skręciliśmy w Drogę Chomontową.  W naszych poprzednich wędrówkach  z Krzyśkiem opowiadałem mu  o skałach w Karkonoszach i w tej włóczędze szliśmy na spotkanie paru z nich.
Tę trasę przemierzałem,  jak policzyłem, piętnaście lat temu i często spoglądałem na mapę nie będąc pewny drogi.  Las bardzo się zmienił w okresie, który upłynął od mojej poprzedniej wizyty w tym rejonie. W wyższych partiach Karkonoszy zima już była w pełni. Jak się wkrótce przekonaliśmy, na szczytach sypał śnieg, który później dotarł również do nas.

    Od Drogi Chomontowej odeszliśmy w prawo w wyasfaltowaną jezdnię używaną przez leśników. 


   Przed mostkiem na Myi zaciekawiły nas lodowe sople zwisające ze skalnej skarpy.
Nie mogliśmy się oprzeć temu widokowi i zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca do ich sfotografowania. Gdyby ktoś był w pobliżu, mógłby pomyśleć:
- Dwóch, zda się poważnych, dziadków zajmuje się dziecięcą zabawą.




    Woda, podstawa życia, w jakimkolwiek stanie: płynących obłoków, snujących się mgieł, zwisających sopli lodu czy spadającej kaskadami po głazach w górskich strumieniach  ma w sobie jakiś niepowtarzalny powab przyciągający naszą uwagę.



    Gdy już nasyciliśmy swoje oczy wartkim nurtem Myi i nasłuchaliśmy się jej odgłosów poszliśmy szukać drogi do Zamczyska.  Do tych skał nie wytyczono żadnych szlaków turystycznych. Musieliśmy posługiwać się mapą papierową i zdać się na moją pamięć ze znajomości  tego terenu.



W lesie widniała ścieżka przysypana śniegiem. Weszliśmy w nią i zaczęliśmy podchodzić zboczem Doliny Myi w kierunku szczytu Smogorni.



    Gdy doszliśmy do prostokątnego obelisku stojącego w lesie, stwierdziłem, że to Słup.
Na jednym z blogów wyczytałem, że z tego miejsca przed ćwierćwieczem roztaczały się widoki należące do jednych z piękniejszych w tej części Karkonoszy. A teraz wszystko zasłonił las.
- Oby tak nie było na Zamczysku - powiedziałem do siebie w myślach.
Gdy mijaliśmy skały, zza chmur wyjrzało słońce. Wykorzystałem ten moment i wykonałem jeszcze jedno zdjęcie. Dzięki korzystnemu oświetleniu Słup zyskał na wyglądzie - był bardziej barwny i pysznił się ciekawszą bryłą.



    Po niespełna piętnastominutowym marszu weszliśmy na niewielka polanę, gdzie za młodymi drzewkami szarzała grupa skałek.  Głazy stoją na stromym zboczu Dolina Myi i od strony lasu nie porażają swoją wielkością, ale gdy podejdzie się do nich bliżej, można wpaść w zachwyt.  Pamiętam, że gdy odwiedzałem Zamczysko przed kilkunastoma laty, wdrapywałem się na nie i siedząc na nich, jak na zamkowych murach, spoglądałem na okoliczne góry i dolinę między nimi. Istnieją dwa dogodne miejsca na wspięcie się na grzbiet skałek, ale oblodzone i obłe zbocza nie dawały nam takiej możliwości. Wtedy Krzysiek splótł swoje dłonie, ja jedną nogą stanąłem na nie i udało mi się wdrapać na szczyt Zamczyska.
Ja jestem na górze, a Krzysiek został na dole? Nie, tak nie może być!



Podałem Krzyśkowi kijki i rękę i po chwili on również znalazł się na skałach Zamczyska.



A później chłonęliśmy przestrzeń przed i pod nami.
Na czubki drzew mogliśmy spoglądać z wysoka.
Ach,  co za radocha!





    Czyniłem próby rozpoznania widocznych z tego miejsca szczytów Karkonoszy, ale wiatr niemiłosiernie targał papierową mapą i z żalem musiałem z tego zamiaru zrezygnować.
Prawidłowo określiłem tylko Ptasiaka i kierunek na Smogornię. Wskazałem również na Grzbiet Śląski, na którym widniał charakterystyczny kształt skał Słonecznika.




Ojojojjj! Z tamtej strony szła zadyma,  więc my musieliśmy się ewakuować z Zamczyska.


    Nie powiem na jakich częściach swego ciała zsunęliśmy się ze skał, w których zaciszu posililiśmy się nieco kanapkami z herbatą i po własnych śladach rozpoczęliśmy powrót do mostku na Myi. Tam odszukaliśmy ścieżkę prowadzącą przez las do Szwedzkich Skał, które miały być gwoździem programu naszej pierwszej wspólnej wędrówki po Karkonoszach.

    Rano gdy, w samochodzie Krzyśka, po omacku zakładałem swoje stuptuty, przy lewym bucie nie dociągnąłem rzemyka. A on w czasie marszu zwisał luźno i z każdym krokiem zagarniał nieco wilgotnego śniegu, który zamienił się w śnieżną, zlodowaciałą na mrozie kulę.
I ona stała się przysłowiową kulą u mojej nogi.
Oj, namęczyłem się wielce, aby się od niej uwolnić!



Leśną, wijącą się wśród świerków i niknącą pod śniegiem ścieżką doszliśmy do Szwedzkich Skał.

Zawsze, gdy widzę jakieś rośliny na skale, zadziwia mnie wola ich przetrwania.



Marsz leśną ścieżka nas rozgrzał, lecz na otwartej przestrzeni ziąb dawał się we znaki.



Na ogrzanie ciał smaganych lodowatymi drobinami śniegu gnanymi wiatrem najlepsza jest 


gorąca herbata z termosów.

Szwedzkie Skały, podobnie jak Zamczysko, od strony zarośli nie były wiele wyższe od nas. Lecz gdy spojrzeliśmy w głąb Doliny Myi, dostrzegliśmy ich ogrom. Ich masyw przypomina wieżowce na miejskim blokowisku. Jakby dwa gmachy stały obok siebie, którym towarzyszy mniejsza budowla.


Dwa równolegle stojące trzydziestometrowe bloki skalne, którym towarzystwa dotrzymuje


nieco mniejsza od nich skalna grzęda.


Trudno mi to opisać, to trzeba zobaczyć.


Później wpadłem na pomysł, aby Krzysiek pozostał na jednym bloku, a ja poszedłem na skalną grzędę i nawzajem robiliśmy sobie zdjęcia.





Jaki człowiek jest mały wobec wytworów natury



Gnająca po szczytach Karkonoszy śnieżyca dotarła również do Szwedzkich Skał.
Widoczną w śniegu wijącą się wśród zalegających skał zeszliśmy do Doliny Myi.
Na dole mniej wiało, a my zadzieraliśmy głowy podziwiając ogrom i urodę skał.



 
Głośny szum kaskad Myi nie dał o sobie zapomnieć.




A później musieliśmy się wspinać po stromym zboczu Doliny Myi aby dojść do drogi powrotnej.


Jeszcze tylko jedno spojrzenie na skały niknące w gąszczu świerkowego lasu


i asfaltową leśną drogą zaczęliśmy powrót do samochodu.


Po drodze odwiedziliśmy cmentarzyk jeńców, którzy zakończyli swój żywot przy budowie Drogi Sudeckiej w okresie II Wojny Światowej.

A później zatrzymaliśmy się na chwilę w Przesiece, aby uwiecznić jeden z wagonów tramwaju,
który przed dziesiątkami lat kursował pomiędzy Jelenią Górą a Przesieką i pod Skałką znajdowała się jego końcowa pętla.



Było... minęło...

Jeżeli chcesz usłyszeć szum wody Myi kliknij w obrazek



I jeszcze mapka naszej trasy...


 ... a moją niewielką panoramę z Zamczyska można zobaczyć tutaj


*        *        *        *